Recenzja serialu

Zagłada domu Usherów (2023)
Michael Fimognari
Mike Flanagan
Bruce Greenwood
Carla Gugino

Porwani obłędem

Reżyser nowej "Zagłady domu Usherów" po wszystkim się jedynie ślizga, bo zbyt zajęty jest bieganiem z fajerwerkami.
Porwani obłędem
Karafka połyskuje zachęcająco na półce zakurzonego barku, abażur z frędzlami jarzy się pomarańczem, naprzeciwko siebie siadają ludzie zbyt kulturalni, aby wykrzyczeć żywioną do siebie wzajemną pogardę. Rozpoczyna się niczym spotkanie poetyckie ze zblazowanym, acz poczytnym grafomanem upajającym się samym brzemieniem swojego głosu, i podobnie się też skończy – kiedy wszyscy padną pokotem pod stołem. Ale przedtem gospodarz i gość zarazem opowie historię upadku swojego rodu, wydeklamuje ją raczej, jak przystało na człowieka, nie, na olbrzyma, przeświadczonego o własnym, symbolicznym znaczeniu dla świata. Złożyło się przypadkowo, ale czarująco ironicznie, że omawiany serial, opowiadający o końcu imperium i o faustowskim pakcie z diabłem, to także ostatni projekt stworzony przez Mike'a Flanagana specjalnie dla Netflixa. Dokonało się, dług został spłacony, chciałoby się powiedzieć.


Roderick Usher, kreatura i karykatura zarazem, to istna wypadkowa Roya i Sacklera, swoisty amalgamat cynika, sofisty i stoika, modelowy przykład demonicznego kapitalisty przerysowany żywcem z marksistowskiego podręcznika. Snuta przez niego opowieść, rama fabularna całego serialu, ma być czymś na kształt spowiedzi, tyle że dogasający już biznesmen nie czuje nawet cienia skruchy, bo jest ponad księgami prawa. To skorupa człowieka, wygłaszająca tyrady ku chwale jednego procenta. Stąd nie sposób przejąć się jego dramatem, który u Poego, choć naznaczony obłędem i zepsuciem, był jednak głęboko ludzki; tutaj została wyłącznie godna pogardy moralna zgnilizna. Bo Usher, szef dużej firmy farmaceutycznej, architekt niemalże masowego mordu odpowiedzialny za rzucenie na rynek łatwo dostępnego i zarazem silnie uzależniającego opioidu, nie cierpi, tylko chełpi się tym, co zbudował i co zdołał zburzyć.

Z sadystycznym uśmiechem i dumnie podniesionym czołem (znakomity Bruce Greenwood) opowiada prokuratorowi o latach knucia znad mahoniowego biurka. A jako że jabłko pada niedaleko od jabłoni, taka jest też i jego progenitura – bez wyjątku antypatyczna i zepsuta do cna, upajająca się potęgą nadaną im przez pieniądz; albo przeżerająca pracę innych, albo wykonująca swoją bez żadnych zahamowań i ograniczeń znanych zwykłym śmiertelnikom. Ale wszyscy z nich są martwi już od samego początku. Praktycznie cały serial to retrospekcja, gigantomańska, napuszona i upajająca się własnym odbiciem jak Usherowie, przedstawiająca po kolei makabryczny koniec dzieci Rodericka. Poprzetykana jest wydarzeniami sprzed lat, kiedy to nestor rodu oraz jego zimna jak lód siostra-bliźniaczka Madeline stali się tym, kogo szczerze nienawidzili: pozbawionymi serca bogaczami. Niezbyt jednak Flanagana interesuje istota zła, które zakradło się do ich dusz: czy zepsuła ich potęga, czy było im przeznaczone stać się czarnymi charakterami własnej baśni? Nie obchodzi go też psychologiczna strona tej historii, kwestia społecznego awansu, jaki stał się ich udziałem, czy też problematyka winy i kary (tak przecież istotna u Poego). Reżyser nowej "Zagłady domu Usherów" po wszystkim się jedynie ślizga, bo zbyt zajęty jest bieganiem z fajerwerkami.


Te bywają na tyle kolorowe i hałaśliwe, że trudno oderwać oczy od ekranu, lecz jeśli wyciągnąć odcinki o młodych Usherach z kożuszka narracji Rodericka, którym są szczelnie opatulone, zostają tylko godzinne makabreski. To trawestacje opowiadań grozy amerykańskiego klasyka, zwykle jednak wyraźnie słabsze niż, dajmy na to, którakolwiek z "Opowieści z krypty". Flanagan ewidentnie czytał Poego, ale niewiele z niego wyniósł; daje raczej bezrefleksyjny popis pustej elokwencji, żongluje nazwami i imionami, stąd prawnik rodziny, grany przez dudniącego Marka Hamilla, nazywa się Pym, a przesłuchujący Rodericka prokurator – Dupin. Wszystko, o czym chce się tutaj opowiedzieć, wyczerpuje się gdzieś na poziomie trzeciego, może czwartego odcinka. Później pozostaje tylko wysłuchiwanie banalnego monologizowania oraz cieszenie (?) oczu spektakularnymi z założenia, niezupełnie przypadkowymi śmierciami Tych Złych i Niedobrych.

   

Flanagan przyszykował swoje pożegnalne dzieło jako halloweenową błyskotkę skrojoną pod sezonowy katalog Netflixa; serial, który straszy tak, żeby przypadkiem nie wystraszyć, a po twórczości Poego meandruje jedynie pretekstowo, tak by nie zniechęcać nikogo literackimi proweniencjami. Trudno było oczekiwać czegoś dziarsko opierającego się niemiłościwie panującemu konformizmowi, jaki zdaje się dominować na streamingach, ale czasem kryje się tu piękny kadr, głębsza myśl między sztampowymi kwestiami, autentyczne uczucie żywione do frazy amerykańskiego mistrza grozy. Tyle że owe niuanse giną pod grubo ciosanymi wiórami bałwochwalczego samozachwytu. Czyli wszystko zostaje w rodzinie. Rodzinie Usherów.
1 10
Moja ocena serialu:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones